Tradycyjnie już podsumowuję biegowy 2018 rok, który był wyjątkowo udany w moim wykonaniu. Był to bardzo intensywny, ciężki i bogaty w wydarzenia rok, z dwoma maratonami na różnych kontynentach, wbiegnięciem 3 razy na Śnieżkę oraz wieloma innymi biegami w całej Polsce.
Plan na ubiegły sezon miałem jasno określony – zdobyć upragnionego Majorsa. Oczywiście w głowie był pomysł, aby w końcu „złamać” 3:30 w maratonie oraz poprawić życiówki na 10 km. oraz poprawić się w „połówce”.
Nie chcę Was zanudzać przydługim wpisem o kilkudziesięciu tegorocznych startach (tak tak, to był bardzo intensywny biegowy rok w mojej karierze). Ale może od początku.
16.04.2018 to dzień, w którym spełniłem swoje marzenie – zdobyłem jako 25. Polak World Marathon Majors! Ukończyłem maraton w Bostonie, a wcześniej w Berlinie, Londynie, Chicago, Tokio i Nowym Jorku – największe maratony na świecie.
Po ostatnich przygodach ze spóźnieniem na samolot do Nowego Jorku, tym razem wyjechałem z domu ze sporym zapasem. Po wejściu do samolotu w Poznaniu dostaliśmy informację o burzy nad Frankfurtem i nasz lot rozpoczął się z godzinnym opóźnieniem, gdyż nie mógł lądować w takich warunkach. Z tego powodu nie zdążyliśmy na kolejny lot do Bostonu. Był to piątek trzynastego więc nie byłem zdziwiony. Po dwugodzinnych oczekiwaniach w końcu udało się przebukować lot na sobotę. Kolejne 24 godziny spędziliśmy w pobliskim hotelu odpoczywając. W sumie dla moich nóg były to idealne warunki, bo zapewne w Bostonie już kręciłyby kilometry zwiedzając miasto. Pogoda w dniu startu była tragiczna. Cały dzień lało, wiało, a odczuwalna temperatura wynosiła -8 stopni.
O dziwo, na trasie, jak to zawsze w USA, były tysiące kibiców krzyczących i dopingujących bardzo żywiołowo. Wiało i lało bez przerwy, ręce miałem tak zmarznięte, że nie mogłem otworzyć żelu. Nogi były ciężkie,a mięśnie twarde jak kamienie. 500 m. przed metą postanowiłem zrzucić bluzę oraz czapkę i wbiec na metę w barwach narodowych, tak jak zawsze do tej pory. Tradycyjnie przed metą moja córka Marcelinka i żona podały mi flagę, z którą przekroczyłem linię mety. Ostatnich metrów nie zapomnę do końca życia. Przy ogromnym dopingu, wietrze i w ulewie wbiegałem z uniesionymi rękoma z uczuciem jakbym zdobywał złoto olimpijskie. Na mecie płakałem jak dziecko, ze szczęścia, zimna, radości i bezradności. Szczęka latała jak galareta. Czas był nieistotny, choć okazało się, że wybiegałem przyzwoite 3:47 w takiej pogodzie. Otrzymałem dwa medale : za ukończenie maratonu w Bostonie oraz ten jedyny i wyjątkowy Six Star. Po powrocie do hotelu wziąłem gorący prysznic i wskoczyłem pod kołdrę. Ogrzewałem się ponad godzinę czytając gratulacje od rodziny i znajomych. Nie wierzyłem, że to już za mną, że medal zdobyty. Leżał obok mnie, a ja się w niego wpatrywałem. Wieczorem było oczywiście świętowanie, a we wtorek już wylot do kraju. Był to szalony weekend w USA ze szczęśliwym zakończeniem. Po biegu podano w telewizji, że ponad 2 tys. biegaczy odwieziono do szpitala z wyziębienia, a ponad tysiąc zeszło z trasy. Wszystkich, którzy ukończyli maraton w Bostonie nazwano herosami, i ja tak właśnie się czułem. Było to nieprawdopodobne przeżycie, biec w takich warunkach i walczyć tak naprawdę z samym z sobą.
Każdy z tych sześciu maratonów był inny, każdy ma swoją historię. W Berlinie złamałem magiczne 4 godziny na rekordowej, płaskiej trasie. W Chicago pobiłem kolejny swój rekord oraz przebiegłem pierwszy raz bez zatrzymania. Tokio to wielki porządek i mało sportowych emocji. W Londynie na 35 km spotkałem słynnego sprintera Colina Jacksona, z którym zamieniłem kilka zdań i przybiłem piątkę. W Nowym Jorku zabrakło mi 23 sekund do pobicia 3:30 h. Jednak bieg w tym magicznym mieście z metą w Central Parku zapamiętam na zawsze. I na koniec Boston w arcytrudnych warunkach, w których przyszło mi mierzyć się z własnymi słabościami i walczyć z przyrodą. Udział w tych biegach dał mi jednocześnie możliwość zwiedzania tych wszystkich miejsc, o których wcześniej tylko słyszałem i czytałem. Mam mnóstwo wspomnień, pamiątek i zdjęć, które zostaną ze mną już na zawsze.
Po zdobyciu upragnionego Abbott World Marathon Majors (medal po przebiegnięciu 6 maratonów: Londyn, Nowy Jork, Tokio, Boston, Chicago), w kwietniu , przyszedł czas na świętowanie i odpoczynek. Nie trwało to jednak długo, ponieważ w planie miałem bieg 3 x Śnieżka = 1 x Mont Blanc, w pełnym dystansie czyli 58 km. 24.06 stanąłem na starcie w centrum Karpacza i trzykrotnie wbiegłem na Śnieżkę. Zajęło mi to 9,5 godziny. Dotychczas największy pokonany dystans to 42 km, a tutaj nie dosyć, że pod górę i z góry ( nie wiem co gorsze ), to jeszcze aż 58 km. Był to bardzo ciężki i wyczerpujący bieg. Ten ultramaraton to prawdziwy sprawdzian charakteru, walka z samym sobą i swoimi słabościami. Kolejny raz nie dałem się pokonać i walczyłem do końca, aby dobiec do mety. Tradycyjne na mecie była rodzina ( żona Marta, córki Michalina i Marcelina oraz mój teść). Nigdy wcześniej nie byłem tak zmęczony jak po tym całodniowym wyścigu.
We wrześniu udałem się do Australii, na jeden z końców świata!
Cała podróż z domu do Sydney trwała ponad 30 godzin. Główny lot z Dubaju do Australii zajął ponad 14 godzin, w końcu to 12.000 km. Jednak już po wylądowaniu okazało się, że było warto. Inny świat niż Europa, inny niż Ameryka. Na starcie nie było takiej kontroli z jaką miałem do czynienia choćby w Berlinie, nie wspominając o Ameryce, kibice byli do końca z biegaczami, samych biegaczy było niewielu, bo tylko około 4 tys. Po Nowym Jorku gdzie nas było 55 tys. była to garstka. Plan nakreślony przez trenera był jasny – bieg na złamanie 3.30 godz. Od początku zacząłem biec dość szybko, na wynik około 3.25. Na trasie miałem doping żony Marty oraz znajomego Bartka. Na 10 km.. podbiegł do mnie inny biegacz z Polski i już tak razem do samej mety biegliśmy. Pierwszy raz biegłem z kimś i jak się okazało na finiszu jego pomoc była bezcenna. Na ostatnich 5 km. podtrzymywał mnie na duchu, mobilizował i nie pozwalał, abym się zatrzymał czy zwolnił. Jego pomoc była nieoceniona, bez niego nie dałbym rady biec w takim tempie. Tuż przed metą tradycyjnie polską flagę wziąłem od żony, a Bartek nagrywając, wbiegł razem z nami na metę. Wyszedł z tego super filmik nagrany spontanicznie, oddający niesamowite emocje. Wynik na mecie 3.26.11 !!! Nowy rekord, złamane 3.30, po prostu rewelacja. Meta przy samej operze to przeżycie nie do opisania, którego nigdy nie zapomnę. Łzy szczęścia, wzruszenie, emocje, które zostaną ze mną już na zawsze. Po krótkim odpoczynku udaliśmy się nad ocean, aby zanurzyć zmęczone mięśnie w wodzie. Była to najlepsza regeneracja, ulga natychmiastowa. Potem zaczęło się świętowanie i próbowanie kuchni australijskiej: pyszne steki, hamburgery i mięso z kangura . Australia to piękny kraj, spokojny, bezpieczny, ciepły, idealny do życia mimo gadów i niebezpiecznych zwierząt.
Poza tymi trzema najważniejszymi biegami były starty w półmaratonach oraz biegach na 10 km. Poprawiłem swoje rekordy na każdym dystansie : 21 km. w Gdańsku w bardzo ciężkich warunkach oraz 10 km. w Poznaniu.
Na koniec roku miła niespodzianka. Spotkał mnie ogromny zaszczyt i uzyskanie tytułu „Najpopularniejszego Sportowca Roku 2018 w województwie Lubuskim ”
Plany na rok 2019 ?!
Czekają mnie na pewno 2 biegi na dystansie 42195 m : wiosna ( Afryka ) oraz grudzień lodowata Antarktyda. Mam zamiar bardzo solidnie i starannie przygotować się do tych startów. Do tego zapewne dojdą starty na dystansach 10 km. oraz półmaratony. Ale główny bieg i najważniejszy to oczywiście Antarktyda i kolejny krok do zdobycia korony maratonów ziemi. Czy mi się uda ? Czas pokaże.
Na koniec chciałbym podziękować wszystkim firmom, które wspierają mój projekt, trenerce Anecie Lemiesz, bez której nie byłoby tak świetnych wyników oraz kochanej rodzinie, która jest ze mną i na którą mogę zawsze liczyć.