Wiosna 2016 roku zapowiadała się dla mnie wspaniale pod względem sportowym. Zapisałem się na maraton w Wiedniu i rozpocząłem treningi. Wszystko przebiegało zgodnie z planem, pobiegłem w ramach przygotowań w półmaratonie w Wiązowie koło Warszawy. Osiągnąłem bardzo dobry czas 1:38:19. Biłem swoje rekordy na każdym dystansie. Niestety pod koniec marca dopadła mnie grypa. Najcięższa jaką kiedykolwiek przechodziłem. Prawie 2 tygodnie przeleżałem w łóżku walcząc z gorączką, dreszczami i ogólnym osłabieniem organizmu. Horror, tyle przygotowań, tyle starań i wszystko na nic. Start w Wiedniu był niemożliwy, ale miałem ogromna ochotę biegać, bo wiedziałem, że organizm dojdzie w końcu do optymalnej formy. Znalazłem więc bieg odbywający się najpóźniej na wiosnę – Kopenhaga. Nigdy nie byłem w Danii, miałem wiec podwójny powód, aby wznowić treningi i dać z siebie wszystko w stolicy Danii. 22.05.2016 stanąłem na starcie, niesiony wspomnieniami z Berlina rozpocząłem swój bieg. I kicha…upał, gorąco, duchota nie do wytrzymania. Walczyłem sam z sobą, aby nie stanąć. Nie dałem rady, na 32 kilometrze przeszedłem do marszu i w końcu stanąłem. Byłem odwodniony, mimo wspaniałej organizacji, brakowało mi wody, kibice stojący wzdłuż trasy widzieli co się dzieje z biegaczami i zaopatrywali nas w wodę, która była nam tak potrzebna w tym strasznym upale. Żona śledząca mój bieg dzięki aplikacji widziała, że coś się dzieje i nie biegnę w założonym przeze mnie rytmie. Ostatkiem sił dobiegłem do mety, odwodniony, nieziemsko zmęczony i zniechęcony do brania udziału w kolejnych maratonach. 3:47:15, kolejny rekord, ale jak ciężko osiągnięty.