Majors zdobyty !!!

16.04.2018 to dzień, w którym spełniłem swoje marzenie – zdobyłem jako 25. Polak  World Marathon Majors! Ukończyłem maraton w Bostonie, a wcześniej w Berlinie, Londynie, Chicago, Tokio i Nowym Jorku – największe maratony na świecie.

Po ostatnich przygodach ze spóźnieniem na samolot do Nowego Jorku, tym razem wyjechałem z domu ze sporym zapasem. Po wejściu do samolotu w Poznaniu dostaliśmy informację o burzy nad Frankfurtem i nasz lot rozpoczął się z godzinnym opóźnieniem, gdyż nie mógł lądować w takich warunkach. Z tego powodu nie zdążyliśmy na kolejny lot do Bostonu. Był to piątek trzynastego więc nie byłem zdziwiony. Po dwugodzinnych oczekiwaniach w końcu udało się przebukować lot na sobotę. Kolejne 24 godziny spędziliśmy w pobliskim hotelu odpoczywając. W sumie dla moich nóg były to idealne warunki, bo zapewne w Bostonie już kręciłyby kilometry zwiedzając miasto. Wszystko się opóźniło i po wylądowaniu w sobotę po południu od razu odebrałem pakiet startowy, aby mieć już to za sobą. W niedzielę był mały spacer po centrum miasta i już wyciszenie przed startem. Dzień przed startem pogoda była idealna do biegu, tzn. 8 stopni na plusie i trochę chmur.  Prognozy na poniedziałek były jednak dużo gorsze, ponieważ cały dzień miał padać deszcz. Jednak to, co było w rzeczywistości, okazało się straszne. Deszcz lał od samego rana przy bardzo porywistym wietrze. Po wyjściu z hotelu od razu każdy z biegaczy był mokry od stóp do głów. Nie pomogły worki, reklamówki, taśmy itd.. Na start jechaliśmy autobusami z kompletnie zaparowanymi szybami, każdy z biegaczy cały czas się łudził, że warunki się poprawią. Jednak niestety nic z tego. Na starcie byliśmy cali przemoczeni, zmarznięci i bez pomysłu jak biec ubranym. Ja miałem ten sam dylemat. W końcu jednak musiałem podjąć decyzję. Ściągnąłem dresy, nasmarowałem maścią rozgrzewającą mięśnie, w bluzie, czapce i rękawiczkach wystartowałem.  Cały czas lało, wiało w twarz i było strasznie zimno. Po 2. km wyrzuciłem rękawiczki, ponieważ nic nie ogrzewały, a były ciężkie. Nikt nie zwracał uwagi na kałuże, bo i tak buty były zalane. Do połowy biegłem na rekord, wg założeń trenera. Jednak moje mięśnie stawały się coraz twardsze, nie wiedziałem co się z nimi dzieje. Walczyłem z myślami czy zwalniać, czy może jednak walczyć o rekord. Po 25. km stwierdziłem, że w tych arcytrudnych warunkach wynik jest nieistotny, aby tylko dobiec do mety i odebrać medal. Tak też zrobiłem, zwolniłem i zaliczałem kolejne kilometry. O dziwo, na trasie, jak to zawsze w USA, były tysiące kibiców krzyczących i dopingujących bardzo żywiołowo. Wiało i lało bez przerwy, ręce miałem tak zmarznięte, że nie mogłem otworzyć żelu. Nogi były ciężkie,a mięśnie twarde jak kamienie. 500 m. przed metą postanowiłem zrzucić bluzę oraz czapkę i wbiec na metę w barwach narodowych, tak jak zawsze do tej pory. Tradycyjnie przed metą moja córka Marcelinka z żoną podały mi flagę,  z którą przekroczyłem linię mety. Ostatnich metrów nie zapomnę do końca życia. Przy ogromnym dopingu, wietrze i  w ulewie wbiegałem z uniesionymi rękoma z uczuciem jakbym zdobywał złoto olimpijskie. Na mecie płakałem jak dziecko, ze szczęścia, zimna, radości i bezradności. Szczęka latała jak galareta. Czas był nieistotny, choć okazało się, że wybiegałem przyzwoite 3:47 w takiej pogodzie. Otrzymałem dwa medale : za ukończenie maratonu w Bostonie oraz ten jedyny i wyjątkowy Six Star. Po powrocie do hotelu wziąłem gorący prysznic i wskoczyłem pod kołdrę. Ogrzewałem się ponad godzinę czytając gratulacje od rodziny i znajomych. Nie wierzyłem, że to już za mną, że medal zdobyty. Leżał obok mnie, a ja się w niego wpatrywałem. Wieczorem było oczywiście świętowanie, a we wtorek już wylot do kraju. Był to szalony weekend w USA ze szczęśliwym zakończeniem. Po biegu podano w telewizji, że ponad 2 tys. biegaczy odwieziono do szpitala z wyziębienia, a ponad tysiąc zeszło z trasy. Wszystkich, którzy ukończyli maraton w Bostonie nazwano herosami, i ja tak właśnie się czułem. Było to nieprawdopodobne przeżycie, biec w takich warunkach, walczyć tak naprawdę z samym z sobą.

Każdy z tych sześciu maratonów był inny, każdy ma swoją historię. W Berlinie złamałem magiczne 4 godziny na rekordowej, płaskiej trasie. W Chicago pobiłem kolejny swój rekord oraz przebiegłem pierwszy raz bez zatrzymania. Tokio to wielki porządek i mało sportowych emocji. W Londynie na 35 km spotkałem słynnego sprintera Colina Jacksona, z którym zamieniłem kilka zdań i przybiłem piątkę. W Nowym Jorku zabrakło mi 23 sekund do pobicia 3:30 h. Jednak bieg w tym magicznym mieście z metą w Central Parku zapamiętam na zawsze. I na koniec Boston w arcytrudnych warunkach, w których przyszło mi mierzyć się z własnymi słabościami i walczyć z przyrodą. Udział w tych biegach dał mi jednocześnie możliwość zwiedzania tych wszystkich miejsc, o których wcześniej tylko słyszałem i czytałem. Mam mnóstwo wspomnień, pamiątek i zdjęć, które zostaną ze mną już na zawsze.

Na koniec dziękuję wszystkim, którzy we mnie wierzyli od samego początku, kiedy powstał ten  szalony pomysł o zdobyciu majorsa. Dziękuję trenerom Anecie i Michałowi Kaczmarkom za kolejne świetne przygotowanie, bez których nie osiągałbym tak dobrych wyników. Szczególne podziękowania dla firm, przedsiębiorców, którzy wspierali mnie finansowo podczas przygotowań i samych startów. Jednak szczególne podziękowania należą się moim najbliższym, a przede wszystkim żonie Marcie, córeczkom Michalince i Marcelince, które wspierały mnie przez cały czas. Musiały znosić moje treningi, wyjazdy i ciągłe podporządkowywanie się pod moje bieganie.

Co dalej ? …. plan już mam … poprzeczka zawieszona wysoko 🙂

       

                               

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *